Warning: Creating default object from empty value in /home/platne/serwer14905/public_html/BlogMocem/wp-content/themes/pinnacle/themeoptions/redux/inc/class.redux_filesystem.php on line 29
Ela i Tomasz - fantastyczne zaręczyny, choć bez jednorożców...

Ela i Tomasz – zaręczyny bez jednorożców, ale i tak fantastyczne

with Jeden komentarz

Każdy z nas ma pewne wyobrażenie o swoim idealnym partnerze. Ja pod tym względem wcale się nie wyróżniałam i także miałam swój typ. Byłam jednak realistką i średnio wierzyłam w spotkanie go. Siedział więc sobie cicho w zakamarkach myśli, skąd przywoływałam jego oblicze wyłącznie na potrzeby opowiadań pisanych do szuflady – każda główna postać męska, mniej lub bardziej (zazwyczaj bardziej), była na nim wzorowana. W zasadzie na tym moja opowieść mogłaby (i powinna) się zakończyć, ale, że zarzucę takim frazesem, prawdziwa miłość przychodzi wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewamy.

fantastyczne zaręczyny - Pierwsza Dama

Do mnie tak właśnie przyszła. A raczej – on przyszedł. Pracowałam wówczas w kiepsko płatnej firmie, na modnym, i tanim w utrzymaniu, open space. Pewnego dnia do sali, w której pracował mój zespół, team manager wprowadził nowego pracownika. Spojrzałam od niechcenia, prowadząc nudną rozmowę telefoniczną z potencjalnym klientem i oniemiałam – oto właśnie moje wyobrażenie o idealnym mężczyźnie dostało prawdziwe, żywe ciało. Ciało spojrzało na mnie przelotnie i zajęło miejsce jakże niekorzystne, bo, chociaż naprzeciwko mnie, to szczelnie zasłonięte blendą, przez co nie mogłam dalej na nie patrzeć. Ale za to świetnie słyszałam jego głos.

Całe życie byłam przekonana, że miłość od pierwszego wejrzenia to taka romantyczna bajka powtarzana przez fanki „Dziennika Bridget Jones” i „Seksu w Wielkim Mieście”. Och, jakże się myliłam! Miłość od pierwszego wejrzenia istniała, a strzała Amora trafiła mnie prosto w serce. I mózg – bo otumaniona zauroczeniem, zaczęłam zachowywać się jak głupiutka nastolatka. A musisz wiedzieć, że miałam wtedy 26 lat, więc powinnam się zachowywać jednak trochę… no… mniej głupio.  Zwłaszcza, że zawsze fantastycznie czułam się w towarzystwie mężczyzn, swobodnie potrafiłam z nimi rozmawiać, a flirt to był mój żywioł.

Moja głupota objawiała się tym, że co jakiś czas podnosiłam się z krzesła i, udając, że rozglądam się w jakimś-bardzo-ważnym-celu po sali, zerkałam niepostrzeżenie na świeżutki obiekt moich westchnień i siadałam z powrotem. A raczej chciałam, aby to było niezauważalne, ale jak na złość – on za każdym razem uchwycał moje spojrzenie. Ja, rzecz jasna, ani razu się nie uśmiechnęłam, nie puściłam oczka, ani nie zrobiłam nic innego, żeby jakoś sensownie wybrnąć z sytuacji. Ot, czułam, jak rumieniec wykwitał mi na policzkach i uciekałam na powrót za bezpieczną blendę. Czy tak się zachowuje rasowa kokietka z ćwierćwieczem na karku?

Tydzień, albo i dwa minęły, zanim odważyłam się do niego odezwać, a kiedy w końcu zdobyłam się na odwagę – denerwowałam się bardziej niż maturzysta na ustnej z polskiego. Nadarzyła się jednak okazja: szłam do pracy, a on stał sam pod firmą, paląc papierosa. Nie mogłam tego nie wykorzystać. Przedstawił się jako Tomasz. Bardzo szybko odkryłam, że mamy ze sobą wspólnego dużo więcej, niż tylko to, że ja miałam swój ideał mężczyzny, a on tym ideałem był: mamy w CV wpisane dwie firmy, w których oboje pracowaliśmy w odstępie kilku miesięcy. W tym samym dziale. Z tymi samymi ludźmi. Ta, w której byliśmy obecnie, była trzecią. Chyba trochę za dużo, jak na zbieg okoliczności, nie?

Później wszystko potoczyło się lawinowo: wspólne spędzanie każdej przerwy, spotkania po pracy, śniadania przed nią. To miała być przyjaźń, której każde z nas potrzebowało. Ale z biegiem czasu przekonaliśmy się, że żadne z nas nie chce tylko przyjaźni. I to było silniejsze od nas.

Zamieszkaliśmy razem po trzech miesiącach znajomości. Każde z nas ma swoje mieszkanie, więc, żeby było uczciwie, co kilka tygodni migrowaliśmy pomiędzy nimi, mieszkaliśmy trochę tu, trochę tam. Nasz dział został rozwiązany, każde z nas poszło zawodowo w inną stronę, więc mieliśmy coraz mniej czasu dla siebie. Ale to tylko motywowało nas do spędzania każdej wolnej chwili we dwoje.

Mimo wielu różnic w charakterach, mieliśmy podobne doświadczenia życiowe, zbliżone plany na przyszłość. I chyba to nas spaja najbardziej. Z jednej strony – przez wzgląd na podobną przeszłość, rozumiemy się jak nikt inny, z drugiej zaś – wiemy, do czego dążymy w życiu i chcemy od niego tego samego. I powoli, krok po kroku, to osiągamy.

Jako ekstrawertyczka, która uwielbia dzielić się swoim szczęściem z innymi i być w centrum uwagi, marzyłam o hucznych oświadczynach: takich oryginalnych, jakimi pary chwalą się w filmikach na YouTube, wśród innych ludzi, którzy, zorientowawszy się, co się dzieje, cieszyliby się naszą radością, obdarowując owacjami, nad nami pojawiłaby się tęcza, obsypałby nas brokat, a wokół tańczyłyby jednorożce. I Tomasz o tym wiedział. Czekałam na takie oświadczyny. I czułam, czułam całą sobą, że są blisko! Ale nic z tego wszystkiego nie nastąpiło.

Był grudzień, tydzień przed świętami, dwa lata po tym, jak się poznaliśmy.

Wróciliśmy do domu późno, ponieważ po pracy pojechaliśmy jeszcze do sklepu komputerowego. A wieczorem musieliśmy jeszcze wmontować nowe podzespoły do komputera. I tak siedzieliśmy przy rozbebeszonej skrzyni, pośród kabli i części, których nie potrafiłam nawet nazwać, ze śrubokrętami w rękach, denerwując się, bo nowe elementy niespecjalnie chciały się zmieścić w starej obudowie. A fajnie by było, jakby jednak były zakryte. W pewnym momencie irytacja wzięła nade mną górę i wyszłam ochłonąć do łazienki. Po chwili niechętnie wróciłam, zrezygnowana, bo nie chciałam zostawiać Tomka z tymi wszystkimi niedokręconymi śrubkami samego.

Weszłam do pokoju, Tomek był tam, gdzie go zostawiłam, tylko że tym razem stał: z jakimś kabelkiem okręconym wokół nogi i dziwnym uśmieszkiem na twarzy. Zepsuł, no! Zepsuł coś i teraz musimy jechać kupić nowy podzespół – autentycznie tak pomyślałam, coraz bardziej zdenerwowana. Zamiast powiedzieć, że zepsuł, zrobił krok do przodu, strzepnął kabel ze stopy, podszedł jeszcze bliżej i zaczął mówić. Nie pamiętam, co dokładnie, ale pamiętam swoje wzruszenie, kiedy to mówił, więc to na pewno były piękne słowa. Najcudowniejsze, jakie mogłam usłyszeć. A później uklęknął, wyjął pierścionek i zadał to najważniejsze z pytań.

Nie było jednorożców, nie było brokatu, ani tęczy. Był kurz, śrubki wbijające się w stopy bardziej niż klocki Lego i kabelki. Było tak, jak miało być – idealnie.

Mam to szczęście, że zbudowaliśmy związek tego typu, w którym chce się spędzać z partnerem każdą chwilę i nawet wieczorne siedzenie nad swoimi sprawami przed komputerami jest jakieś takie przyjemniejsze, kiedy jesteśmy razem. Obecnie też pracujemy wspólnie: on rozkręca swoją markę, ja swoją, ale mamy biura w tym samym miejscu. I znów każdą przerwę spędzamy razem. W tamtym momencie, trzy lata temu, pod firmą, kiedy podeszłam, przedstawiłam się i zaczęliśmy rozmawiać, rozpoczął się najpiękniejszy okres w moim życiu, który trwa do dzisiaj. fantastyczne zaręczyny - Pierwsza Dama

Bardzo dziękujemy Eli za opowiedzenie ich historii zaręczyn i poznania. Jak widać, marzenia czasem się ucieleśniają, ups, spełniają. ;) I mamy tak samo, jeśli chodzi o wspólne siedzenie przy komputerach. :) Zajrzyjcie na bloga Pierwsza Dama, gdzie lepiej poznacie Elę. Swoją drogą, wymyśliła kapitalną nazwę dla swojego bloga, no nie? Pierwsza Dama polskiej blogosfery – tego Ci życzę Elu. :)
To jest post z cyklu „Mocne zaręczyny”. Jeśli chcesz opowiedzieć nam swoją historię napisz do nas na adres blog@mocem.pl. Nie musisz być bloggerem, nie musisz mieć talentu pisarskiego! Liczy się Wasza opowieść.
Chcemy usłyszeć każdą – tą rodem z romantycznego filmu, albo z komedii albo zwyczajną, wyjętą ze środka Waszej codzienności.