Ogólnie rzecz biorąc, jestem oazą spokoju. Naprawdę ciężko mnie wyprowadzić z równowagi. Nie krzyczę, nie podnoszę głosu, nie obrażam się, nie wyzywam. Nie tupię nigdy nogą, nie rzucam słuchawką (a raczej całym telefonem), nie mówię „domyśl się” i nie wychodzę w trakcie rozmowy. Słucham uważnie, raczej spokojnie, staram się panować nad tonem mojego głosu. Tylko czasem mi ręce opadają, ale nie ze zdenerwowania, bardziej z bezsilności.
Jednak powyższe stany nie przeczą temu, że mam naturę kobiety. Moje ciało i umysł są podatne na działania hormonów. Nie zawsze jest to bardzo odczuwalne. Nie w każdym miesiącu jestem wredną jędzą. Ale zdarza się co jakiś czas. Jak to wygląda u mnie?
Nie rzucam talerzami i nie wrzeszczę. Nie mówię wszystkiego, co ślina na język przyniesie. Jestem oazą spokoju, choć zagotowaną w środku. Wrzącą i bulgocąca o wszystko. Bo wtedy świat jest zły. Każde zdarzenie jest przeciwko mnie. Rzeczy lecą z rąk, a ja się wkurzam. Na te rzeczy, bardziej jeszcze na siebie (często właśnie o to, że się wkurzam). Wkurzam się też na Męża mojego. Dlaczego?
Bo się źle spojrzał, bo się nie spojrzał, bo czegoś nie zauważył, bo się przyczepił do czegoś nieistotnego. Wkurzam się na niego, bo coś źle powiedział, bo zrobił inaczej, niż bym tego oczekiwała, bo zapomniał. Wkurzam się o pierdoły.
Wiem, że to pierdoły i hormony, więc staram się nad sobą panować i nie okazywać złości. Do takich wniosków i umiejętności doprowadziła mnie jedna ciekawa obserwacja, którą chcę się dzisiaj z Wami podzielić.
Nie raz zdarza się sytuacja codzienna, że on coś robi albo mówi, a mnie to wkurza. Nie mogę przeżyć, jak mógł, albo po prostu się nie zgadzamy. Milczę wkurzona. I wtedy przychodzi olśnienie. Gdyby on zrobił coś odwrotnego, też byłabym zła. Gdyby zrobił cokolwiek, byłabym zła. Nie ma zachowania, które by mnie w tej chwili zadowoliło. Jaki z tego wniosek? Że to nie na niego jestem wkurzona! Tylko trochę na świat, który mnie drażni, ale to nie jego wina. Uzmysłowiłam sobie ironię i absurd tej sytuacji.
Po tym odkryciu w momentach gotowania się wściekłych myśli w mojej głowie ze szczyptą comiesięcznych hormonów (choć nie jest to konieczny dodatek) zastanawiam się, na co jestem zła i dlaczego. Kiedy odkrywam znowu, że to jest ten moment, kiedy nie ma dobrego rozwiązania i wszystko mnie wkurza, bardzo mnie to bawi. Naprawdę. Zadziwia mnie samą kobieca natura. I tak się dziwię i śmieję w środku i nadal jestem wkurzona na wszechświat, bo tak.
Na koniec dodam, że nie chodzi mi o tłumienie w sobie emocji. Bardziej o panowanie nad nimi i zrozumienie. Brak logiki też można czasem rozgryźć. Poza tym, mówię o drobnych sprawach raczej. Takich codziennych głupotach, które potrafią urosnąć do rangi światowych kryzysów. Przykładowo chodzi mi o nieprawidłową kolejność wykładania towarów na taśmie w sklepie, o otworzenie drzwi, kiedy się spieszycie i wydaje Ci się to niepotrzebnym gestem, o szybkie odpisanie na SMSa w trakcie rozmowy, o te skarpetki, które zaraz sprzątnie, o niewłożony worek na śmieci po wyniesieniu wcześniejszych, o nieschowaną koszulę, której jednak nie założył, o zakręcony sznureczek od herbaty wokół ucha kubka (o jak mnie to wpienia czasami!).
Pierdoły codzienności, kiedy on mówi, że „było dobrze”, a Ty się denerwujesz. Ale wiesz, że gdyby powiedział „masz rację, byłaś do bani” byłoby jeszcze gorzej. :)
Macie podobnie?