Niedawno dyskutowaliśmy na temat przyjaźni i relacji małżeńskiej. Zastanawialiśmy się, czy jesteśmy dla siebie przyjaciółmi. Może wydać się to dziwne, że przecież nie ma się nad czym zastanawiać, ale według mnie jest. I to jak się okazuje z dwóch powodów.
Pierwszy dotyczy tego, jakie definicje przyjaźni przyjęliśmy za właściwe. Ja uważam mojego Męża za przyjaciela, bo wiem, że mogę na nim polegać, zawsze mi doradzi i będzie ze mną na dobre i na złe, ma do mnie cierpliwość i zna mnie lepiej niż ktokolwiek inny. Przy nim mogę być zupełnie sobą, Dla mnie „dobry mąż” zawiera się w zbiorze „przyjaciół”. Jedno nie wyklucza drugiego, z czym On się nie zgadza. Uważa, że mimo tego, że wyróżniają mnie wszystkie przymioty, jakie nadałby przyjaciółce, to jednak nie może mnie nią nazwać. Dla niego żona jest kimś dużo ważniejszym. Uzasadnił to mniej więcej tak: „Gdybyś była moją przyjaciółką, mógłbym tak samo jak Ciebie, traktować inne przyjaciółki. Na przykład skoro sypiam z Tobą to mógłbym sypiać też z nimi.”.
No cóż, nie przekonuje mnie ten ciąg myślowy, mimo to jego podejście mi pasuje. Ma mnie za kogoś znacznie ważniejszego, więc nie będę się spierać. Tym bardziej, że cała rozmowa była bardziej przekomarzaniem się niż rzeczową dysputą.
Drugi powód, dla którego temat przyjaźni wart jest dyskusji to fakt, że nie dotyczy on każdego małżeństwa. I to jest dość smutne. Kiedyś przeczytałam gdzieś, że po długich latach bycia mężem i żoną, po odchowaniu dzieci, na emeryturze, kiedy znowu mamy mnóstwo czasu dla siebie, przyjaźń jest bardzo ważna i trzyma małżeństwo razem. Owszem, jest to przyjaźń, która wynika z miłości, jest jej częścią, ale jest już pozbawiona charakterystycznych cech zakochania czy jakiejś szalonej namiętności. Przyjaźń, która podpowiada tematy długich rozmów we dwoje, która pozwala przerwać nudę, która daje siłę i chęci do opiekowania się ukochaną osobą w chorobie i ciężkich chwilach. Pisząc to, zaczęłam się zastanawiać, czy to aby na pewno jest przyjaźń, czy to nie jest miłość do współmałżonka. Jest. Bo czymże jest przyjaźń, jak nie szczególnym rodzajem braterskiej lub siostrzanej miłości? Prawdziwi przyjaciele są dla siebie w stanie zrobić bardzo wiele, są dla siebie ważni. Tak jak małżonkowie, chociaż w zupełnie inny sposób, bez prawnych, czy sakramentalnych zobowiązań, bez prowadzenia wspólnego domu, bez dzieci.
Są małżeństwa zbudowane na pożądliwości, na zakochaniu, na idei miłości, ale bez prawdziwego zainteresowania druga osobą, ukierunkowania na jej potrzeby. Istnieją pary, które nie interesują się swoimi hobby, nie chcą słuchać o swoich dniach w pracy. W końcu znam związki, które po latach wyzbyte są wszelkiej czułości i wrażliwości, ludzie, w których nie widać już miłości, ale złość i żal.
Warto się zaprzyjaźnić ze swoim mężem.
To z nim będziemy już na zawsze. Jeśli się przeprowadzimy gdzieś daleko to z nim, a nie (chociaż też by się chciało) ze wszystkimi przyjaciółkami. Myślę sobie, że to zaprocentuje w gorszym dla nas czasie, kiedy przyjdzie kryzys, zmęczenie, rutyna i problemy. Kiedy do naszej dwójki na stare lata będzie chciała dosiąść się nuda, przyjaźń jej nie pozwoli zagościć na dobre.
Przyjaźń jest ważna i potrzebna. Przyjaźń w miłości. Ta miłość bez namiętności i porywów serca, bardziej wrażliwa i troskliwa, bardziej duchowa niż cielesna.
Jak myślicie? Zgadzacie się bardziej ze mną, czy z moim Mężem? A może według Was przyjaźń w małżeństwie w ogóle nie ma racji bytu?