Miłość od pierwszego wejrzenia czy bratnia dusza?
Tak to się musiało skończyć. Takie było nasze przeznaczenie. Spotkaliśmy się naprawdę przypadkiem… ja jeszcze tego dnia w związku (kolejnego już nie), wyciągnięta do znajomej na imieniny jej męża… on sam na imieninach u kuzyna. Miłe spotkanie, rozmowa do późna. Wszystko z dnia na dzień prowadziło do kolejnego spotkania i do następnego. Na „pierwszej randce” wywalony do kuwety kota makaron, a po tygodniu już wspólny wypad na rynek do Wrocławia. Tak szybko nic się samo nie dzieje.
Po miesiącu Bartek wprowadził się do mnie, a raczej został wyprowadzony przez mamę słowami „Kiedy zabierzesz resztę rzeczy?”. Wszystko przychodziło nam z łatwością, bez słów, jakbyśmy się znali od zawsze. Bartek często zadawał pytania o ślub, o dzieci, o przyszłość… a przecież to wszystko dopiero się zaczęło. Byliśmy parą od paru miesięcy.
Podczas zakupów zaciągnął mnie do sklepu z biżuterią. Weszliśmy i bez zastanowienia przymierzaliśmy pierścionki zaręczynowe i obrączki. Jakby to były kolejne zakupy pasty do zębów. Przy jednym pierścionku się zatrzymałam, chyba mi oczy błyszczały… a on go zapamiętał.
W głębi duszy wiedziałam, że ta chwila się zbliża, że oboje tego chcemy i jesteśmy pewni, że to właśnie my do siebie pasujemy. Pięć miesięcy od poznania planowaliśmy naszą wspólną wigilię. Jednak nie wyobrażałam sobie zaręczyn przy kolacji, klękania, proszenia rodziców o moją rękę. To nie mój klimat i Bartka też nie. Nasi rodzice też czuli, że w tym dużym świecie odnaleźliśmy się i bez żadnych zbędnych i sztucznych próśb akceptowali każdą naszą decyzję.
Czekałam na ten dzień… byłam przekonana, że w wigilijny wieczór już z pierścionkiem pojadę do rodziców. Ale nic się nie wydarzyło. To może do drugich rodziców… też nic. Pojechaliśmy do Łódzkiej Katedry gdzie był żłóbek. Byłam okrutnie zła, że moje przypuszczenia były jedną wielką pomyłką. A może pod żłóbkiem? Nie, to głupie. Oboje nie zrobilibyśmy sobie tego. Publiczne oświadczyny nie są w naszym stylu.
Wróciliśmy do domu – było już po północy. Postanowiliśmy poleżeć po ciężkim dniu razem w wannie. Tak, właśnie tak – razem w małej wannie. Bardziej siedzieliśmy, niż leżeliśmy. Dolewaliśmy ciągle ciepłą wodę i rozmawialiśmy o wszystkim. Bartek zabrał do łazienki Raffaello (dobrze wie, co poprawi mój nawet najgorszy humor). Raz dostałam kulkę, a kolejnym razem… PUDEŁECZKO Z PIERŚCIONKIEM. Nie mogłam się przekręcić do Bartka… z wrażenia i przez za małą wannę. Popiskiwałam jak dziecko. Nawet nie pamiętam czy poprosił mnie o rękę… na pewno ;-) Długo leżeliśmy wtuleni w wannie (aż nam się zrobiły nóżki staruszki),a ja patrzyłam na połyskujący pierścionek zaręczynowy.
Bez garnituru, szpilek, zdjęć i kwiatów dla przyszłej teściowej. To były te Nasze wymarzone zaręczyny.
Podpisano: szczęśliwa JUŻ żona Iwona