Był koniec stycznia 2015 roku.
Mieliśmy już zaklepane urlopy na czas okołowalentynkowy, długo myśleliśmy, gdzie pojedziemy i padło na Pragę. Mieliśmy zarezerwowany hotel. Niestety Olkowi wypadło coś ważnego na studiach, coś co mogło stać się „być albo nie być” dla jego inżynierki, więc odwołaliśmy wyjazd. A wkrótce po tym – moja choroba, która trwała prawie równy miesiąc.
Od dziecka spędzałam długie tygodnie w łóżku, chorując. Czasem dwa, czasem cztery razy do roku, czasem częściej. Tego roku w lutym zdarzyło mi się to znowu. Od rana w pracy czułam się coraz gorzej, przy oddychaniu nieznośnie bolało mnie gardło. Wieczorem zadzwoniliśmy po lekarza, żeby przyjechał zbadać mnie w domu. Byłam już po kilku seriach antybiotyków w przeciągu poprzedzających 12 miesięcy. W związku z tym nie dostałam kolejnego silnego leku i zdrowiałam powoli, przez pierwszy tydzień bardzo słaba, z wysoką gorączką, biorąc prysznic najrzadziej jak się dało, czyli co 3-4 dni.
Olek przynosił mi posiłki do łóżka – gotował i robił kanapki, postawił koło mnie taboret, a na nim miskę z owocami. Robił herbaty z miodem, wodę z miodem i cytryną. Budził się w nocy, kiedy kaszlałam, uspokajał. Zgodnie z zaleceniem laryngologa, zaczęłam płukać sobie zatoki epickim przyrządem Sinus Rinse, i na samym początku, bojąc się uduszenia, prosiłam Olka, żeby przy mnie siedział. Podawał mi chusteczki do nosa i dzięki jego obecności nie panikowałam. (Szybko okazało się, że proceder płukania zatok jest prosty i praktycznie nie ma możliwości zrobić sobie krzywdy, ale wizja przepuszczania 250 ml wody przez nos była dla mnie przerażająca).
Opisałam to wszystko, aby zobrazować, jaki to był dla mnie (a właściwie dla nas) czas. Byłam tak słaba, że ledwo mogłam chodzić i wyglądałam mniej więcej tak jak się czułam – nieświeżo, smutno i po prostu źle. Nie żebym się tym przejmowała, w obecności kogoś, kto naprawdę mnie kocha, ale tak właśnie było. Gdy poczułam się trochę lepiej, pomalowałam sobie paznokcie. Było to może jakoś na dzień przed walentynkami.
14 lutego obudziłam się wcześniej niż mój ukochany, co bardzo rzadko się zdarza. Zaskoczyłam go – chciał iść po kwiaty, a tymczasem nici z niespodzianki, bo miałam już szeroko otwarte oczy i nie miałam zamiaru znów zapadać w sen. Ubrał się jednak i wyszedł do kwiaciarni. A ja czekałam – w łóżku, no bo gdzież indziej, skoro ciągle trawiła mnie gorączka i dokuczał kaszel.
Kiedy wrócił z wielkim bukietem róż, byłam zachwycona, włożyliśmy go do wazonu i właściwie myślałam, że to wszystko, wróciłam do łóżka. Ale po chwili Olek uklęknął koło tego właśnie łóżka, otworzył przede mną czerwone pudełeczko z pięknym, delikatnym pierścionkiem i zapytał, lekko łamiącym się głosem, czy za niego wyjdę. Myślałam, że odpowiedziałam od razu „tak”, ale albo źle mi się zdawało, albo Olek nie usłyszał z powodu silnych emocji, w każdym razie musiał mnie zapytać raz jeszcze, kiedy oglądałam z niedowierzaniem pierścionek i zaczęłam mówić, prawie krzyczeć radosnym głosem „tak, tak, tak, oczywiście, że tak”!
Jeszcze tego samego dnia dowiedziałam się, że Olek planował oświadczyć się w Pradze. Później, kiedy odwołaliśmy wyjazd, pozostała jeszcze opcja placu zabaw tuż nad Brdą, który jest dla nas sentymentalnym miejscem. A kiedy zachorowałam, wszystkie plany wzięły w łeb. „Mógł poczekać na kolejną dobrą okazję” – skwitowała jedna moja przyjaciółka. A ja się jednak cieszę, że tego nie zrobił – to był dla mnie wyjątkowy gest, przedsmak przysięgi małżeńskiej – pewność, że mnie nie opuści, że będziemy razem „w zdrowiu i w chorobie, w szczęściu i nieszczęściu”. Jesteśmy małżeństwem od czterech miesięcy. :)
To jest post z cyklu „Mocne zaręczyny”. Jeśli chcesz opowiedzieć nam swoją historię napisz do nas na adres blog@mocem.pl. Nie musisz być bloggerem, nie musisz mieć talentu pisarskiego! Liczy się Wasza opowieść.
Chcemy usłyszeć każdą – tą rodem z romantycznego filmu, albo z komedii albo zwyczajną, wyjętą ze środka Waszej codzienności.
P.S.
Na naszym fanpagu do niedzieli 20 grudnia trwa konkurs z dwoma małżeńskimi koszulkami do wygrania!