Ten wpis to miała być wishlista. Taki typowy post z fajnym kolażem ładnych przedmiotów, o których marzę. W końcu już, tuż tuż i zaraz są moje urodziny. Chciałam zebrać w jednym miejscu rzeczy, które chciałabym dostać. Z jednej strony dla siebie (żeby nie zapomnieć o tych wszystkich pięknościach), z drugiej dla mojego męża jako podpowiedź (dla niego i ewentualnej reszty rodziny, gdyby pytali Piotrka, co mi kupić). Sama bardzo lubię tego typu wpisy u innych, więc pomysł wydał mi się wystarczająco ciekawy, by go zrealizować…
Zbierałam się dość długo do spisania konkretnej listy. Ciągle coś tam chodziło mi po głowie, więc spodziewałam się interesującego zestawienia. No i może faktycznie takie by było, gdyby nie fakt, że moja super hiper wishlista skończyła się na… 4 pozycji! Chyba że liczyć wszystkie brakujące tomy „Obcej” Diany Gabaldon, wtedy lista wydłuża się do 8 produktów.
W weekend zamówiłam jedną z zażyczonych rzeczy, więc zostają tylko 3 sztuki. Nie jakieś takie wymarzone, które szepczą do mnie we śnie i chcą być moje. Takie, które bym chciała, ale nie są mi potrzebne.
Półtora roku temu przed Świętami Bożego Narodzenia pierwszy raz doszłam do wniosku, który jest myślą przewodnią tego wpisu:
Mam wszystko, czego potrzebuję.
Kiedy szukam gwiazdkowych prezentów dla rodziny, zazwyczaj znajduję też coś ciekawego dla siebie, a później wspominam o tym bliskim. W grudniu 2014 roku poczułam, że nic mi więcej do życia nie jest potrzebne. Uświadomienie sobie tego, było jednym wielkim „wow”. Brzmiało to jak hasło powtarzane przez zwolenników minimalizmu lub jakiś życiowych couchów. Ale było prawdziwe. Jest prawdziwe. A mi do minimalistki bardzo daleko (potwierdzeniem, może być zdanie, które kiedyś powiedziała moja przyjaciółka „ale Wy macie dużo przedmiotów…”).
Moich największych pragnień nie da się podarować na urodziny. Nie da się ich zapakować i przewiązać kokardką. Nie da się ich kupić za żadne pieniądze świata. A inne są zbyt drogie na jubileuszowy upominek – no nikt mi tego domu wymarzonego nie sprezentuje z dnia na dzień. ;)
Wszystko, co poza tym, to miłe dodatki do życia, których potrzebuję coraz mniej
Widzę, jak zmieniła się moja perspektywa, z której patrzę na prezenty. Kiedyś wszystkie święta traktowałam jako sposób na otrzymanie rzeczy, których nie dostałabym bez okazji. Zawsze miałam gotową długą listę przedmiotów potrzebnych, super ważnych i tych, które chciałabym wymienić na nowe. Kieszonkowe nie starczało na buty do jazdy konnej, więc wybłagałam je jako łączony prezent imieninowo – gwiazdkowy (imieniny mam w Wigilię). Rodzice mogli się nie zgodzić na moje zachcianki, do pewnego momentu kontrolowali moje zakupy (wiedząc, jakie ciuchy czasem chciałam kupić, jestem im za to teraz wdzięczna).
Teraz jako dorosła osoba decyduję o wydatkach z mężem. Nikt nam nie mówi, czy możemy coś kupić. Pieniądze, którymi dysponujemy z jednej strony są dużo większe niż kieszonkowe nastolatki, z drugiej muszą starczyć na ogólnie pojęte „życie”. Jeśli czegoś faktycznie potrzebujemy to nie czekamy na urodziny czy święta. W ramach możliwości niektóre zachcianki realizujemy na bieżąco, ale mam wrażenie, że jest ich zdecydowanie mniej niż 10 lat temu.
Nie wiem, czy wyrosłam z pragnienia posiadania przedmiotów, ale raczej nie. Wciąż lubię dostawać nowe piękne rzeczy, ale wydaje mi się, że wszystko, czego chciałam, już mam. Zawsze ucieszę się z sukienki, apaszki, torebki, biżuterii czy jakiegoś gadżetu do domu, ale nie mam nic upatrzonego, co rzeczywiście bardzo chciałabym mieć. Jest kilka rzeczy od światowej klasy projektantów, do których wzdycham, ale nazwałabym to raczej rodzajem platonicznej miłości – podziwiam z daleka, ale nie marzę o ich posiadaniu. Może za kilka lat, ale nie teraz.
Jestem szczęśliwa z tym, co posiadam
Tu powinna się pojawić jakaś mądra myśl, że rzeczy, które mamy, nic nie znaczą, że lepiej być niż mieć i tak dalej. Jasne, dużo w tym racji, ale ten wpis nie jest o tym. Jest o rzeczach. O materialnych przedmiotach, których coraz mniej potrzebuję. Te, które mam, mi wystarczają. Te, o których marzę, są wielkim przedsięwzięciem, które mam nadzieję, że za jakiś czas podejmiemy.
W przeddzień moich 27 urodzin życzę sobie, by przesłanie Mocem o fajnym małżeństwie dotarło do jak największego grona osób. Chciałabym też, by moja firma coraz lepiej prosperowała (żeby pokazać co poniektórym, że nie siedzę w domu, malując paznokcie), a rodzina się powiększyła (by było dla kogo budować dom).
Na koniec jednak zrealizuję mój pierwotny plan. :)
Oto moja krótka urodzinowa wishlista:
- Gra planszowa „Gierki małżeńskie”
- Jakaś przepiękna obudowa na telefon Samsung Galaxy S7
Z lusterkiem, designerskim wzorem albo w jakiejś nietypowej silikonowej formie, np. eliksiru miłości, z małpką lub z serduszkami i szminką (jeśli o ten typ chodzi to chyba najlepiej jednak Aliexpress poszukać). - Ostatnich pięć tomów serii „Obca” Diany Gabaldon
…czyli „Jesienne werble”, „Ognisty krzyż”, „Tchnienie śniegu i popiołu”, „Kość z kości” i „Spisane własną krwią” (jeśli nie słyszeliście jeszcze o tej powieści, przeczytajcie moją recenzję serialu”Outlander”, który jest jej ekranizacją) - Koszyk na owoce i warzywa, albo ze dwa
- Metalowe kuchenne pojemniki
Jeden czarny i kilka białych. :) Na kawę herbatę, cukier, sól i tabletki do zmywarki.
Punkty 4 i 5 teraz mi się przypomniały. W sumie od dawna o nich myślę, ale nigdy nie jawiły mi się jako coś niezbędnego, więc zawsze odkładałam ich zakup na później.
No i to by było na tyle. Aż się sama dziwię. Ale to chyba dobrze. Może dorastam? Najwyższa pora chyba.
A może nie dorastam, tylko po prostu jestem szczęśliwa tu, gdzie jestem? W małżeństwie, we własnej firmie, w naszym mieszkaniu. Pomyślę o tym przez następny rok.
Dzięki, że jesteście tu ze mną. Co Wy byście chcieli dostać na urodziny? Może mnie zainspirujecie. ;)
Zapraszam Was na mój urodzinowy konkurs na Facebooku! Nagrałam nawet pierwszy w życiu filmik! :D Obejrzyj filmik!
W powyższym poście część linków to linki afiliacyjne. Jeśli klikniecie w nie i za jakiś czas kupicie coś w danym sklepie, dostaniemy z tego drobny procent. Dla Was oczywiście cena jest bez zmian.