Kochanie, co robimy w piątek wieczorem? Mamy wolny kolejny weekend, czy jesteśmy zajęci? Kiedy mama ma urodziny? To już są ferie? Przypomnij mi, kiedy miałem odebrać garnitur z pralni? Wychodzisz? Nic nie mówiłaś. Rocznica?! Ups…
Znacie to, drogie Żony? Bardziej ze słyszenia czy jednak z autopsji?
Tytuł wpisu to standardowy tekst mojego Piotrka, kiedy ktoś go pyta o to, czy pamięta wszystkie ważne daty. Te NAJważniejsze kojarzy (wiecie, ślub, rocznica pierwszej randki, moje urodziny), ale z całą resztą ma drobne problemy… Podobno nadaje wszystkim informacjom, które przyswaja, pewne priorytety. Znaczy same się nadają jakoś tak podświadomie. I niestety weekendowe plany czy wieczorne ustalone wyjścia zazwyczaj się nie łapią na najwyższą rangę i ulatują, pozostawiając po sobie jedynie dziwne wrażenie, któremu zaradzić mogę tylko ja (potwierdzając nasze plany). :)
Przyznaję, że czasem mnie to wkurza. Gotuję się w środku i nie pojmuję, jak można nie ogarniać, że sobotę mamy zajętą, skoro wcale tak często się to nie dzieje. Ale tak ogólnie to mi to wcale nie przeszkadza, że jestem domowym kalendarzem. W pewnym sensie, czasami nawet to lubię.
Pewnie pukacie się w głowę i zastanawiacie się, czemu mogę lubić fakt, że mój Mąż nie pamięta o urodzinach wielu osób i pyta mnie co i kiedy robimy?
Lubię być naszym domowym, małżeńskim kalendarzem, bo wszystko mam pod kontrolą (ach, jakie to kobiece…). Dzięki temu, że przyjęło się, że ja ogarniam „wszelkie terminy”, mój Mąż nigdy mnie nie zaskakuje niezapowiedzianą wizytą znajomych (taką, na którą wypadałoby coś przygotować, np. się). Nie dzieje się też nigdy tak, że oboje się z kimś umawiamy na ten sam dzień i później mamy problem, co tu zrobić (no chyba, że ja wychodzę z przyjaciółkami, a on idzie gdzieś z kumplami). O jego planach też mnie zawsze uprzedza, upewnia się, czy ja nic nie wymyśliłam wcześniej.
Czasem ja też o czymś zapominam i wtedy mam wymówkę, że każdemu może się zdarzyć. Chociaż staram się nie zapominać. By temu zapobiec, coraz więcej rzeczy zapisuję w papierowym kalendarzu. A ile to frajdy rozpocząć taki nowy kalendarz tuż po Sylwestrze!
Mąż mój mówi, że kalendarz jest jego wrogiem nr 1. Oczywiście ten najbardziej tradycyjny, papierowy terminarz. Nie chodzi mu na szczęście o mnie. Elektroniczną wersję (kalendarza of course) powoli oswaja i integruje z czym się da. Wpisuje tam głównie niezmienne co roku daty, jak urodziny i imieniny. Jesteśmy niespełna cztery lata po ślubie, a wciąż mylą nam się te daty najbliższych członków rodziny… Trochę wstyd, ale taka prawda.
Swoją drogą, nie wydaje Wam się to odrobinę niesprawiedliwe, że po ślubie trzeba ogarnąć uroczystości rodzinne obu stron? Przyznaję, że jako panna często podłączałam się pod życzenia składane przez mamę i o wielu datach po prostu nie musiałam pamiętać. Wraz założeniem własnej rodziny zaczęłam to wszystko spisywać i ogarniać. Ale, ale! Po ślubie pojawiła się też druga część rodziny – teściowie i cała reszta. I gdyby tak mężczyźni pamiętali, kiedy urodziła się ich mama, siostra, a kiedy tata świętuje imieniny nie byłoby problemu – wystarczyłoby połączyć oba terminarze. Ale nie! Kobieta musi sama zrobić zwiad i wypytać o wszelkie ważne daty. Można by co prawda sprawę olać, ale nie polecam tego, bo nigdy nie wiesz, kto kiedy będzie miał jakieś „ale” o niezłożone życzenia. Ja co prawda podchodzę do tematu bardzo swobodnie i cieszę się, jeśli ktoś o mnie pamiętał, a nie wytykam, jeśli było inaczej, ale wiem, że nie wszyscy tak myślą, więc na wszelkie wypadek dobrze wiedzieć kto i kiedy.
Kończę dygresję i przechodzę w końcu do sedna. Jak wspomniałam, dobrze mi być tym naszym kalendarzem, ale potrzebuję czasem pomocy. Pracując w domu, na początku myślałam, że nie będę potrzebować kalendarza – w końcu z nikim (prawie) się nie umawiam. Ależ się pomyliłam! Mam wrażenie, że prowadząc bloga pełną parą (a przynajmniej się starając), mam potrzebę zapisania znacznie większej liczby spraw – do załatwienia, kupienia, przypomnienia, wysłania itd.
W 2016 roku będę korzystać z Kalendarza Kobiety, o którym wspominałam w moim liście do św. Mikołaja. :) Sprawa plannera (bo to nie to samo co kalendarz!) jeszcze pozostaje otwarta. Albo Simple albo Happy Planner albo sam notes „Plan udanego dnia” od Design Your Life. Jeszcze nie wiem.
Od kiedy serie wpisów gościnnych „Mocne małżeństwo” i „Mocne zaręczyny” ruszyły pełną parą (czyli gdzieś od sierpnia), zaczęłam korzystać ze ściennego kalendarza, na który najłatwiej było mi spoglądać, nie przerywając pracy. Rok się kończył, na blogach zaczęły pojawiać się piękne darmowe kalendarze gotowe do wydrukowania. Pomyślałam, że to jest całkiem dobry pomysł. W trakcie poszukiwań opcji idealnej, pomocne były wpisy Magdy i Karoliny, które u siebie zebrały kilka ciekawych propozycji. Skłaniałam się najbardziej do miesięcznego plannera Design Your Life i kalendarza Halo Misiu. Później zainteresowała mnie także cała kolekcja rodzinnej organizacji od House Loves.
Postanowiłam jednak spróbować swoich sił i sama zaprojektowałam kalendarz 2016. Zawsze na początku roku przerażała mnie trochę wizja związania się z jednym kalendarzem na tak długo… Jeden wygląd, jedna forma… A jak mi się znudzi? Często tak bywało w moim nastoletnim życiu – porzucałam terminarze, a życie toczyło się własnym biegiem i zaskakiwało kartkówkami (także zapowiedzianymi)… Żeby zapobiec memu znudzeniu, każdy miesiąc jest inny. To znaczy nie tak zupełnie… widać, że tworzą całość, ale różnią się fontami. Wykorzystałam aż 28 różnych krojów pisma (no dobra, trochę mniej, bo niektóre są z tej samej rodziny). Nie wiem czy wiecie, ale uwielbiam przeróżne fonty, potocznie, choć niesłusznie, zwane w Polsce czcionkami. Jeśli się przyjrzycie, to w projektach materiałowych zaproszeń ślubnych na 32 wzory, tylko dwa razy powtarzam ten sam krój pisma. W kalendarzu korzystam z tych wszystkich bajeranckich literek, które przy zaproszeniach by się nie sprawdziły. Ot tak, dla własnej frajdy. :)
Poza fontami mój kalendarz jest dość banalny. Format A4, orientacja pozioma, tabelka i zacienione dni ustawowo wolne od pracy. Bez kolorów. Lubię robić barwne notatki, więc nie chciałam, żeby coś mi je zaburzało. A czemu poziome A4? Bo wtedy uzyskuje się największą możliwą powierzchnię na dany dzień, bez łączenia ze sobą dwóch kartek tego formatu albo latania do drukarni po wydruk A3. Podsumowując, to z wygody głównie. :) Nie bawiłam się też w żadne obrazki. Niektóre z widzianych przeze mnie gotowców są urocze, ale po prostu nie mam na nie miejsca w miejscu (masło maślane, ale co tam…), gdzie zawisł kalendarz. Wolałam zyskać tablicę na pinezki i przypinać tam różne rzeczy (co widzicie na zdjęciach). :)
Jeśli mój kalendarz Ci się podoba to proszę bardzo!
Klikając poniższy przycisk, możesz go ściągnąć.
Wiem, że jest już milion innych pięknych kalendarzy w sieci, ale każdy ma swoje wymagania i czasem maleńkie szczegóły przemawiają na „nie”. Będzie mi miło, jeśli nasze wymagania są podobne. :)
<
p style=”text-align: justify;”>A wracając do głównego tematu… też jesteś chodzącym rodzinnym kalendarzem? Jak się czujesz w tej roli? :)