Idąc do ołtarza, każdy ma w swojej głowie jakieś wyobrażenie tego, co będzie po ślubie. Widzimy nas – żonę i męża, którzy zachowują się w określony sposób. Nie ma w tym nic dziwnego. Od dziecka obserwujemy przeróżne modele rodzin. Nie tylko te w najbliższym otoczeniu, również w filmach czy książkach, a także opowiadaniach znajomych. Przez lata kształtujemy wyobrażenie małżeństwa, jakim chcielibyśmy być.
Ten wstępny obraz mamy w głowie jeszcze zanim poznamy miłość naszego życia. To się zmienia na przestrzeni lat, coraz bardziej konkretyzuje. Później do pierwotnego wyobrażenia dodajemy wyidealizowane cechy przyszłego, już poznanego, współmałżonka. I mamy rodzinę z obrazka.
Tylko, że ta rodzina z obrazka nie istnieje. Jak to? No tak to. Wyidealizowane obrazki mają to do siebie, że są oczekiwaniami trudnymi do spełnienia przez dwoje normalnych ludzi.
Małżeństwo opierające się na założeniach, że „po ślubie będzie inaczej”, „on się zmieni”, „ja go wychowam” jest przepisem na porażkę, czyż nie?
Ideały i wizje przyszłości ma każdy. Nie ma potrzeby z nich rezygnować. Trzeba jedynie stanąć w prawdzie i zestawić je z rzeczywistością. Zdjąć różowe okulary, znaleźć wady ukochanego i swoje i dodać je do idealnego obrazka.
A później powiesić go na ścianie, czasem spoglądać, wzorować się na nim i tyle. Nie zakładajcie, że Wasza wizja się spełni. Możecie się starać ją realizować, ale pamiętajcie, że ślub nie jest machnięciem czarodziejskiej różdżki i samo nic się nie stanie. A już na pewno nie z dnia na dzień.
Zgubne w wizjach idealnej rodziny jest to, że stają się one oczekiwaniami. A niespełnione oczekiwania bolą, frustrują i męczą. Zatruwają życie na dłuższą metę.
W wielu książkach mądrzy ludzie piszą, żeby nie idealizować narzeczonego. Na kursach przedmałżeńskich mówią o tym, żeby się dobrze poznać przed ślubem. Radzą rozmawiać o swoich wizjach przyszłości. Dogadywać je. Mówić otwarcie o tym, czego się oczekuje. A raczej przyzwyczaić się do tego, bo na ślubie ta otwartość nie może się skończyć. „Ciocie dobre rady” trują, że później wcale nie będzie lepiej, że on nie zamieni się w księcia, że przestanie robić śniadania, a ona nie będzie golić nóg codziennie, za to zacznie chodzić po domu w maseczce na twarzy i tłustych włosach związanych w koczek. Wszyscy mówią o tym, żeby nie oczekiwać od drugiej osoby zmiany czy określonych zachowań.
Tylko że to jest jedna strona medalu. Ta, która jest omawiana wzdłuż i wszerz. Ta, z którą nie mieliśmy problemu. Nie miałam co do Piotrka żadnych oczekiwań, co do tego, jakim ma być Mężem. Wyszłam za faceta, którego znałam wcześniej. Wiedziałam, że czasem zdejmuje skarpetki przy komputerze, a także to, że później je chowa do kosza na brudy. Jego nie zaskoczył fakt, że nie garnę się do zmywania.
Oprócz oczekiwań do współmałżonka są jeszcze te wobec nas samych. I dla mnie te oczekiwania były dużo trudniejsze…
Wydawało mi się, że po ślubie nagle stanę się Perfekcyjną Panią Domu. Ogarnę się i dorosnę ot tak. Wiecie, wymyślne obiadki codziennie, pieczenie ciasta co najmniej raz w tygodniu, mieszkanie wysprzątane na błysk, żadnych stert ciuchów (do założenia, do wyprasowania, do pochowania, do prania), zmywanie naczyń na bieżąco i takie tam. Oprócz tego jeszcze dbanie o siebie, o nasz związek, o rozwój duchowy i zawodowy, studia w toku, rodzina i przyjaciele, których nie chciałam zawieść.
I jak mi poszło? Poległam z kretesem. Założyłam, że nagle po ślubie zmienię się w kogoś, kim nie jestem. Miałam do siebie pretensje. Byłam zła, że nie jestem wystarczająco dobrą żoną. Wydawało mi się, że zawiodłam Piotrka. Na szczęście on ode mnie nie oczekiwał tych wszystkich rzeczy. Ślubował tej Ewie, którą znał, której się oświadczał, a nie tej, którą ja miałam w głowie.
Co ciekawe, ten mój obraz sama sobie wykreowałam. Nie pamiętam żadnych psychicznych presji czy sugestii od osób z zewnątrz. Od rodziny czy przyjaciół. Sama się zapędziłam w kozi róg. Czytałam, obserwowałam i chłonęłam dobre przykłady, ale zamiast się inspirować i powoli pracować nad sobą, myślałam, że po weselu obudzę się już taka idealna. A tu zonk. Ciągle nie chciało mi się sprzątać.
Moja teściowa ma mniejszą tolerancję na bałagan niż ja, ale nigdy nie robiła mi testu białej rękawiczki. To ja ją demonizowałam pod tym względem i latałam ze ścierą przed wizytą. Przestałam, kiedy opowiedziała mi o początkach jej małżeństwa. Ja poznałam ją już jako dojrzałą niepracującą zawodowo kobietę, która ma troje dorosłych dzieci pomagających w domu. W domu, który dla mnie niemal błyszczał. Za ileś lat nasz dom może będzie podobnie wyglądał.
Jaki z tego wniosek dla narzeczonych?
Nie idealizujcie. Ani siebie ani drugiej osoby. Poznawajcie swoje wzajemne oczekiwania (może on wcale nie oczekuje codziennych dwudaniowych obiadów, a idealny porządek nie jest najwyżej na liście życiowych priorytetów). Rozmawiajcie o wizjach na przyszłość i stwórzcie jedną, wspólną, a nie dwie różne, które będą zgrzytać między sobą przez kolejne lata. Wymagajcie od siebie, ale niech to będą realne wymagania, które uwzględniają to, jacy jesteście teraz. Po ślubie, ani na chwilę przed nim, Wasze charaktery czy usposobienia się nie zmienią, serio. Nie oczekujcie od siebie niemożliwego, bo będzie Wam przykro tak jak mi. :)
I wyluzujcie. Nie musicie wcale po ślubie „dorosnąć”. To chyba przed tym dorastaniem niektórzy się bronią, nie pobierając się. Nie trzeba dorastać. Nie nagle. To jest proces, na który trzeba dać sobie czas. Ten przed ślubem, ale i po. I dorastać razem.
Piszę to trochę jako odpowiedź na wczorajszego posta Ani na jej Predylekcyjnym Blogu. Pamiętam, że miałam bardzo podobne odczucia. Piotrek był super, a mi ciągle wydawało się, że zawodzę, że jestem nie wystarczająco dobra, że mogłabym być lepsza. Pewnie tak. Zawsze można być lepszym i można coś robić lepiej. Ale nie ma co się biczować, bo to „lepiej” często siedzi tylko w naszej damskiej głowie. :)
A jak Wasze oczekiwania co do życia po ślubie? Oczekiwałyście, że narzeczony zamieni się w księcia? Czy może tak jak ja, liczyłyście, że staniecie się w Perfekcyjna Panią Domu w idealnie wyprasowanej sukience, makijażu i ułożonych skrupulatnie włosach niczym z plakatu z lat 50-tych?