„Widzę, że żona dobrze/słabo Cię karmi” – zdarza Wam się słyszeć takie komentarze? Początkowo trochę mnie drażniły, choć przymykałam na nie oko. Zauważyłam w sobie lekkie poczucie winy z tym związane. „Może rzeczywiście coś robię, nie tak? Może jestem złą żoną, skoro nie gotuję codziennie obiadów?” – przemykały mi przez głowę takie myśli.
Zazwyczaj nie przejmuję się zdaniem innych, ale jakieś fragmenty opinii i cudzych osądów gdzieś tam do mnie docierają. Tym bardziej, że część tych dotyczących gotowania jest tak mocno zakorzeniona w stereotypach ról kobiety i mężczyzny, że sama brałam je do siebie, zastanawiając się, czy aby na pewno wszystko jest ze mną w porządku. Moje poczucie winy w związku z tym, że nie kieruję z radością pierwszych kroków po powrocie z pracy do kuchni, zwiększa ogólny trend na slow-food i znajomi, którzy „dla zdrowia i lepszego samopoczucia” rezygnują z szeregu normalnych produktów i kombinują, tworząc wyszukane dania z „niczego”. A mi się nie chce. Szkoda mi czasu. I nie chodzi o to, że nie lubię gotować. Lubię, ale czasem. I wtedy mam z tego frajdę. Mogę poświęcić kilka godzin na przyrządzanie dania, które w pół godziny zniknie w naszych brzuchach. Ale codziennie nie mam na to siły i ochoty.
Dwa miesiące po ślubie udawało mi się gotować niemal codziennie inne dania. Później przyszła sesja, jedna z najgorszych w całym toku studiów i skończyło się obiadowanie. Coraz częściej pojawiało się zamawiane jedzenie. Zdarzały się też dni przeżyte jedynie na kanapkach. I co? Ano nic. Naszemu małżeństwu żadna krzywda się nie stała, a i nasze żołądki mają się dobrze. Świat się nie skończył, mąż mnie nie zostawił, a dzięki temu udało się zdać sesję. Później były leniwe wakacje, początek pracy zawodowej Piotrka, ostatni rok studiów, a właściwe półtora roku i początek mojej pracy. Do codziennych obiadów w pierwotnej formie nie wróciliśmy.
Dlaczego? Bo żadne z nas ich nie potrzebuje.
Kiedy pracowaliśmy niedaleko siebie, jadaliśmy często na mieście. Utwierdziłam się przez ten czas w przekonaniu, że posiłki poza domem nie zawsze są gorsze i mniej zdrowe. To był fajny okres. W trakcie obiadu mieliśmy chwilę na rozmowę o minionym dniu, a po powrocie do domu był czas na prawdziwy odpoczynek, a nie zmywanie po obiedzie. Nie pracujemy już tak blisko, więc i wieczorne posiłki (kończymy pracę o 17:00, więc nasz obiad wypada wieczorem, a nie po południu) musiały zmienić swoją formę.
Gotujemy wtedy, kiedy mamy na to ochotę. Piszę w liczbie mnogiej, bo robimy to razem. Piotrek wyleczył mnie z poczucia winy, że „jestem złą żoną, bo nie gotuję codziennie obiadów”. Oboje pracujemy i wracamy o tej samej porze do domu. Mój mąż nie wymaga ode mnie dodatkowych pokładów energii, które przy takim samym zmęczeniu jak jego, pozwalałyby mi jeszcze na zakupy i gotowanie. Razem przyrządzamy nasze obiadokolacje, dzięki czemu spędzamy trochę czasu razem, ale przede wszystkim robimy jedzenie szybciej. Kiedy wyciągam z lodówki mięso, wiem, że za kilka minut Piotrek przyjdzie umyć patelnię i zacznie robić sałatkę lub wstawi wodę na kuskus, który jest u nas ostatnio częstym dodatkiem. Nie muszę go wołać i prosić. Bywa też i tak, że mam totalnego lenia i za nic nie chce mi się ruszyć i zrobić cokolwiek konstruktywnego. Wtedy on gotuje obiad od początku do końca, a ja „zabawiam go rozmową” (czyt. ledwo stoję obok ze zmęczenia i marudzę jak mi źle).
Teraz teksty o karmieniu męża przez żonę staram się ignorować, ale Piotrkowi to nie idzie. Dostrzegliśmy ich drugą stronę. W dzisiejszych czasach, kiedy kobiety również pracują, mężczyźni zaczęli gotować. „Żona Cię nie karmi?” nie jest już tylko przytykiem do kulinarnych umiejętności żony, ale i męża. Przecież nie tylko żona karmi męża, ale i mąż żonę, czyż nie?