Czas płynie powoli. Nie spieszymy się. Nie nastawiamy budzików. Jemy, kiedy jesteśmy głodni. Czasem w domu, czasem w restauracji. Zamawiamy pizzę, kupujemy zupki w torebce. Żyjemy spontanicznie, trochę leniwie. Stres zostawiamy za sobą.
Nasze małżeństwo jest jak długie wakacje w mieście.

Oboje pracujemy. W tej chwili ja pracuję z domu, Piotrek na etacie. Jednak jeszcze niedawno oboje wychodziliśmy z domu koło 8 i wracaliśmy przed 18. Było podobnie.
Porównanie do wakacji nie jest idealne, ale odnosi się do naszego samopoczucia.
Pamiętam nastoletnie wyjazdy bez rodziców. Można było zachłysnąć się wolnością. Nie chodzi mi o nocne szaleństwa i upijanie się do nieprzytomności (niektórzy moi znajomi tak właśnie by to rozumieli). Mam na myśli taką zwykłą wolność, kiedy nic nie musisz. Wstajesz, jak się wyśpisz. Robisz to, na co masz ochotę, nie przejmując się żadnymi oczekiwaniami – rodzinnymi,, społecznymi, czy swoimi, wyimaginowanymi. Żyjesz swobodnie.
Można tak żyć codziennie. Pracując, zajmując się domem, żyjąc normalnie. Tylko że po swojemu. Odciąć się od tego, co poza naszym domem i dostosować się do naszych małżeńskich planów i oczekiwań.
Co z tego, że w domu rodzinnymi zawsze sprzątało się w soboty, choćby się waliło i paliło? Co z tego, że wiele osób robi obiady zaraz po przyjściu z pracy? Co z tego, że większość żon szykuje kanapki do pracy swoim mężom? Co z tego, że ludzie jeżdżą na rolkach po południu, łapiąc jak najwięcej słońca? Co z tego? Ty możesz robić inaczej, jeśli chcesz! My na przykład jeździmy na rolkach przed północą. Wiecie jak wtedy pusto na ścieżkach rowerowych i chodnikach? Dla nas idealnie.
W naszym domu ustalamy własne reguły. Zwyczaje naszych rodziców dopasowujemy do siebie lub zupełnie odrzucamy. W naszych czterech ścianach to my rządzimy. Mamy szczęście, że teściowe się nie wtrącają do naszego gospodarstwa domowego. Prawdziwe szczęście, bo wiem, że bywa bardzo różnie.
Do napisania tego tekstu skłonił mnie dialog z pewną kobietą – niepracującą żoną od niespełna trzydziestu lat i matką dorosłych dzieci. Powiedziała, że nienawidzi sobót. Zdziwiona zapytałam, dlaczego. Odpowiedź mnie zaskoczyła. „No bo w soboty jeździmy z mężem na duże zakupy na cały tydzień, a później muszę ugotować obiad na dwa dni, żeby na niedzielę był.” Nienawidzi czegoś, co sama sobie w pewnym sensie wymyśliła. Czegoś, co może w banalny sposób zmienić. Czegoś, czego wcale nie musi robić, nikt jej nie każe.

Jeśli dobrze dobierzemy współmałżonka, mamy szansę na ciągłe psychiczne wakacje. Spokój i swobodę codziennego życia. Ze stresującymi sytuacjami i denerwującymi zdarzeniami, ale czy na wakacjach ich nie ma? Są, ale mijają.
P.S. Piszę na podstawie naszej sytuacji. Domyślam się, że z dziećmi będzie inaczej i pewnie trudniej o taką swobodę. Jednak dziecko to część naszej rodziny, a nie wpływy z zewnątrz. My wychowujemy dziecko i wiele spraw możemy (próbować) dopasować do siebie. Szerzej w temacie wypowiem się jak już będzie nas co najmniej troje.