Piszę bloga od ponad roku. Zanim opublikowałam pierwszy tekst, napisałam już kilka gotowych na kolejne tygodnie. WIększość tematów dotyczy życia małżeńskiego, głównie relacji między żoną a mężem. Jest też kilka drobnych poradników, pomysły na prezenty, opisy naszych koszulek i zaproszeń ślubnych, trochę weselnych tematów. I chociaż to one zajmują najwięcej czasu pod względem merytorycznego i technicznego przygotowania, zdjęć i sformatowania wszystkiego, to właśnie opisanie moich (a w zasadzie w większości naszych) przemyśleń sprawia mi największą trudność. Zastanawiasz się, dlaczego?
Odpowiedź nie jest wcale oczywista. Z łatwością przychodzi mi pisanie o uczuciach, zachowaniach, odczuciach, gestach, myślach czy postawach. O mówieniu nawet nie wspominam, bo mogłabym przegadać na ten temat godziny (o ile rozmówca byłby również typem długodystansowca dialogu albo przynajmniej przykładnym słuchaczem).
Od kiedy pamiętam pisałam pamiętniki, wiersze, opowiadania albo bloga. I lubiłam pisać. Przelewanie na papier lub klawiaturę moich niczym nieskrępowanych myśli w czystej, choć poukładanej postaci, jest przyjemnością. Nie jest to dla mnie trudne, dość łatwo mi pozbierać myśli. Czasem robię wypunktowania najważniejszych kwestii, by mieć pewność, że odniosę się do wszystkich. Nie jest to jednak żaden problem.
Kłopot pojawia się, kiedy piszę bloga, który nie jest tylko dla mnie. Lubię pisać, ale nie robię tego dla siebie. Owszem, dużo mi to daje, lubię to, ale przyświeca mi głębsza idea. Piszę dla Was. Chciałabym, aby jak najwięcej ludzi cieszyło się z małżeństwa, i aby ci ludzie, te szczęśliwe żony i szczęśliwi mężowie, mówili o tym wszem i wobec. Chciałabym zmienić stereotypy i negatywne skojarzenia związane z zakładaniem rodziny, a podkreślić radość z niej płynącą.
Moja wiedza i przemyślenia na temat małżeństwa wynikają z własnego doświadczenia, obserwacji rodzin w moim otoczeniu (najbliższym, dalszym, a także tych znanych jedynie z opowiadań), rozmów z innymi ludźmi, przeczytanych książek, wysłuchanych prelekcji i przeżytych warsztatów. Większość świetnych pozycji, z którymi się zapoznałam (mówię o lekturach, jak i wiedzy w wersji audio) jest stworzona w duchu katolickiej nauki o rodzinie.
Na blogu nie piszę raczej o Bogu i nie chcę tego zmieniać. Do tej pory wspomniałam jedynie, że jesteśmy osobami wierzącymi (nawet nie pamiętam, w którym poście), a małżeństwo to dla mnie nie tylko umowa cywilno – prawna, ale także sakrament, powołanie i najmniejsza wspólnota Kościoła.
Zamysłem było stworzenie miejsca w sieci, w którym będziemy dobrze mówić o małżeństwie. Korzenie tego postanowienia sięgają naszej wiary i moralności, jednak one mają być jedynie podstawą dla nas, abyśmy wiedzieli, w którym kierunku iść. Chcemy, aby treści pojawiające się tutaj były jak najbardziej uniwersalne, a przede wszystkim zrozumiałe i przystępne dla jak największej grupy osób.
Jest wiele portali i blogów piszących bezpośrednio o Bogu i jego działaniu we współmałżonkach. Są to piękne miejsca, jednak nie każdy tam trafi. Nie każdy będzie chciał je czytać. Nie każdy zrozumie. Jednak ci, którzy potrzebują i szukają takich treści bez problemu je znajdą. I w większości będą to tylko takie osoby.
Jaki jest zatem mój problem?
Objawia się on na dwa sposoby.
Po pierwsze, często w mojej głowie formułuję myśli zupełnie inaczej niż na blogu. Czytając chrześcijańskie książki o miłości i małżeństwie, przesiąknęłam pewnymi zwrotami, które dla zaangażowanego katolika są normalne i piękne, a dla wszystkich innych osób brzmią wzniośle, górnolotnie i dziwnie. „Dar z siebie, codzienne umieranie, miłość ofiarna” – to tylko trzy określenia, które są dla mnie bardzo głębokie i niesamowite, ale przy pierwszy kontakcie można odebrać je jako negatywne, niemal smutne.
Pisząc bloga, staram się takie sformułowania zamieniać na inne, prostsze. Próbuję opisywać to, co mogłabym zamknąć w „darze z siebie”. Rozwijam swoją kreatywność i umiejętności pisarskie, aby brzmieć normalnie i zrozumiale, a jednak przekazywać istotne treści.
Po drugie, „Bóg jest miłością” (1J 4,8b). Nie zawsze moje podejście do małżeństwa, a raczej do miłości jako takiej, da się wytłumaczyć w prostych po ludzku słowach. Nierzadko ludzka logika kłóci się z Bożym porządkiem świata. Ciężko czasem znaleźć konkretne argumenty na poparcie moich tez, które nie będą czysto religijne. Najprostszy przykład dotyczy kwestii rozwodu. Dla nas nie wchodzi w grę przede wszystkim przez nierozerwalność sakramentalnego małżeństwa. Jasne, są inne argumenty, ale ten jest pierwszy i najważniejszy. Jeśli ktoś nie wierzy w Boga i Jego plan co do małżonków, reszta moich argumentów może do niego nie przemówić. I wcale się nie dziwię. Mnie też by pewnie nie przekonała.
Niektórych rzeczy bez Boga nie potrafię wytłumaczyć. Mają one sens tylko w Nim i z Nim. Chociaż uczę się to robić. I wcale nie po to, żeby odrzucić wiarę. Wręcz przeciwnie. Nie raz doświadczyłam tego, że do Boga bardziej przyciągają normalni, szczęśliwi ludzie, którzy w ogóle o Nim nie mówią. Przypadkiem wychodzi na jaw, że chodzą do kościoła. Częściej niż raz w tygodniu.
Chcę się nauczyć nie mówić o Bogu, żeby umieć Go pokazać.
Nie martwcie się. Nic się na blogu nie zmieni. Chociaż nie będę już unikać tego tematu, co udawało mi się przez rok. Wierzcie mi, nie było łatwo… :) Wiecie, chciałam Was do siebie, do nas, przekonać. Nie zdziwię się, jeśli ktoś nas teraz „odlubi”, ale będę się sto razy bardziej cieszyć, jeśli z nami zostaniecie. Mimo to. Albo dzięki temu.
Bo wiecie, blogerowi czasem ciężko jest pisać…